Początek naszych podróży zawsze wygląda tak samo. Kupujemy bilet, rzucamy na podłogę walizkę lub plecak, patrzymy na puste dno, by następnie zabrać się za energiczne selekcjonowanie rzeczy, które wydają się potrzebne. Starannie układamy fatałachy w uprzednio wybranym pojemniku, który pasuje do typu wycieczki. Na tym etapie zazwyczaj notujemy pierwszą wpadkę dostrzegając niedopinający się zamek lub nadmiar pustej przestrzeni. Znów zaczynamy żonglować ubraniami. Kiedy już się trochę napocimy z upychaniem, przychodzi czas na troczenie dodatków i dostosowanie rozmiaru bagażu do nas samych, w zależności od tego, czy wyglądamy bardziej na niedźwiedzie, czy niedożywione szczurki. Sprawdzamy stan konta i ciężko wzdychamy. W końcu jednak stajemy przed lustrem, pełni satysfakcji z pierwszego doświadczenia tej części podróży.

Inny scenariusz. Wyjeżdżamy w nieznane, nie wiadomo na jak długo. Agentce ubezpieczeniowej rzucamy losową liczbę dni, na które wystawia nam polisę. Szczepień nie robimy, bo w końcu zapłaciliśmy już mnóstwo kasy za pierwszy papierek i to firma ma za zadanie nas uratować w razie zaniku światełka w tunelu. Następnie kupujemy zestaw akcesoriów wojskowych z demobilu, tańszych od ich odpowiedników turystycznych, dodajemy do tego parę konserw i placebo w postaci jakiegoś nurofenu czy innego niszczyciela nerek, bierzemy latarkę i kozik po dziadku, a potem ładujemy wszystko do plecaka. Czujemy się pewniej, bo w tym świecie pełnym morderców i złodziei mamy większe szanse, żeby przeżyć.

Do plecaka wrzucamy losowo bieliznę, kilka par skarpetek, jakieś znoszone koszulki, bluzy oraz spodnie. Dodajemy do tego ręcznik, w razie przypadkowej kąpieli. Dorzucamy do tego mydło, szczoteczkę i pastę (papier toaletowy to luksus). Udajemy się do sklepu po mapę Europy, ale najlepiej taką, która obejmuje jak najwięcej regionów przyległych. Wracamy do domu, rozmawiamy z rodziną przy obiedzie, ściskamy wszystkich jej członków, głaszczemy kota i wystawiamy kciuk, dając do zrozumienia przerażonym oczom, że będzie dobrze.

Tak a propos wystawiania kciuka – nie będę wam sprzedawał romantycznych wizji na temat autostopu, na które składają się westchnienia do wolności, chęci stania się lepszym człowiekiem i pomalowania świata na różowo. Nie mam również zamiaru rozwodzić się nad tym, jak jeżdżenie za jeden uśmiech pozwala ludziom zbudować własną filozofię życia na podstawie wymiany podwózka za żart, opowiastkę albo ciekawostkę. Dla mnie autostop jest przede wszystkim tanim i atrakcyjnym sposobem podróżowania. Autostop jest darmowy i pozwala wam wydać kilka groszy na pocztówkę, pasztet ze szprotek i najgorsze piwo z wiejskiego sklepu, gdzie akurat wysadził was kierowca-dobrodziej (czasem zbawiciel). Umożliwia wam bicie rekordów w oszczędzaniu na podstawowych artykułach potrzebnych do życia, bez zapadania w śpiączkę po drodze, bo w tym świecie pełnym morderców i złodziei czasem trafiają się dobrzy ludzie, którzy przypadkiem zaproponują wam drugie śniadanie gdzieś przy trasie w drodze do domu albo na wesele kumpla. Mam nadzieję, że was uspokoiłem.

Co jest fajne w stopowaniu? Częsta głodówka, czekanie godzinami na podwózkę w deszczu i upale, kilkugodzinny marsz, gdy pryskają marzenia o tejże podwózce, błądzenie po miastach i wsiach, brak możliwości dogadania się z tubylcami, odciski na stopach, problemy z regularnym noclegiem i nagłe pobudki o 4 rano, gdy zaczyna lać z nieba, albo o 7, gdy dzikie psy zaczynają oszczekiwać wasz namiot.

A teraz najlepsze – autostop to przede wszystkim konfrontacja z waszym przyzwyczajeniem do wygód takich jak dach nad głową i własna lodówka, wyobrażeniami na temat innych ludzi, kultur i religii ukształtowanymi przez książki/telewizję, czy po prostu własnymi słabościami. Daje on wam możliwość pokonywania barier psychologicznych, uczy pokory i rozwija komunikatywność. Innymi słowy, pozwala na odkrycie takich pokładów pozytywnego myślenia i pomysłowości, które sprawiają, że czujecie spełnienie.

Tego lata, przez 50 dni udało mi się pokonać ok. 9 tys. kilometrów autostopem na szutrówkach, lokalnych drogach i autostradach. Odwiedziłem 7 państw – Ukrainę, Rosję, Gruzję, Armenię, Turcję, Bułgarię i Rumunię, poznałem mnóstwo ciekawych osób i przywiozłem setki zdjęć. Dzieląc się moimi wrażeniami, mam wielką nadzieję, że umilą one wam czas, a wielu zachęcą do wyjścia na drogę z plecakiem lub po prostu podróżowania w dowolny sposób.

Adam Wylegalski